Kraje bałtyckie samochodem, relacja, część III

To już ostatnia część relacji z naszej majowej wycieczki do krajów bałtyckich. W dzisiejszym odcinku opowiem Wam o powrocie przez Łotwę, odpoczynku na łonie natury i jednej z najpopularniejszych atrakcji na Litwie. Dziś czytania jest mniej, ale myślę, że znajdziecie w tym tekście parę przydatnych ciekawostek. 

Dzień 7: Powrót na Łotwę i odpoczynek w Siguldzie

Ponieważ nasze dni były wypełnione spacerami po brzegi, to jeden dzień na "powrotce" przeznaczyliśmy na relaks. Wybór padł na park narodowy Gauja na Łotwie, słynący z poprzecinanych przez rzekę o tej samej nazwie gęstych lasów, klifów z piaskowca i ruin średniowiecznych warowni.


Wzdłuż rzeki Gauja prowadzi mnóstwo szlaków spacerowych

Zanim więc oddaliśmy się odpoczynkowi na łonie dzikiej przyrody, zajechaliśmy do miejscowości Turaida, by obejrzeć tamtejszy zamek. Tak naprawdę przypomina on dziesiątki innych tego typu budowli w Europie, ale warto go odwiedzić ze względu na widok rozpościerający się z jego wieży. Wewnątrz samej budowli można podziwiać wątpliwe "pamiątki" po Armii Czerwonej - ściany baszty są obdrapane sięgającymi lat 50. inskrypcjami ludzi z najdalszych zakątków ZSRR. Nie ma to może wielkiej wartości historycznej, ale jest dobrym przypomnieniem, jak daleko sięgały kiedyś macki komunistów. Oprócz samej wieży, dla wytrawnych spacerowiczów do dyspozycji pozostają także park oraz zespół historycznych budynków wokół twierdzy.


Park etnograficzny w Turaidzie

Drugim przystankiem tego dnia było miasto Sigulda i położony w nim zamek, który niestety był zamknięty ze względu na trwającą renowację. Do zamku prowadzi jednak ścieżka przez park, w którym stoi "nowy zamek" (przypominający bardziej pałacyk), więc mieliśmy okazję nałapać trochę słońca i kroków na zegarkach.

Po zrobieniu szybkich zakupów udaliśmy się na zasłużony wypoczynek do Brūveri, małej osady na skraju lasu, w bliskiej odległości od rzeki i klifów. Na swoje potrzeby wynajęliśmy domek, który był wyposażony we wszystkie potrzebne narzędzia i, co najważniejsze, grilla! Czym w końcu byłaby majówka bez zjedzenia pieczonej kiełbaski? Pokrzepieni posiłkiem, zaczęliśmy przygotowywać się do naszego ostatniego dnia w krajach bałtyckich.

Dzień 8: Powrotny skok przez Litwę

Litwę podczas naszej wycieczki potraktowaliśmy nieco po macoszemu, ale mimo to znaleźliśmy chwilę, by odwiedzić jedną z największych atrakcji turystycznych w kraju - kompleks zamkowy w Trokach. O tej popularności niech świadczy fakt, że w pobliżu zamku trudno jest znaleźć miejsce parkingowe i sąsiednie uliczki pełne są naganiaczy zapraszających na  swoje prywatne podwórka za "drobną" opłatą w wysokości 5 EUR. Nic to, przebijamy się jeszcze przez stoiska z pukawkami na korek i balonikami z Psim Patrolem i jesteśmy na wyspie, na której położony jest zamek. 


Dziedziniec zalicza się do kilku ciekawszych miejsc na zamku

Szczerze mówiąc, sama twierdza poza ładnym położeniem ma niewiele do zaoferowania. Wystawy w jej wnętrzu są dość ubogo opisane, a w wielu miejscach podpisy widnieją tylko w języku litewskim. Same eksponaty zaś przypominają zakurzone artefakty, które można znaleźć w muzeum narodowym. Brakuje tylko sędziwego pana w kapciach, siedzącego w rogu każdej sali. Nie było to najciekawsze muzeum, w którym byłem, ale sytuację ratowały ładne widoki na zewnątrz. Po krótkim spacerze po wyspie wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w stronę Suwałk. 

Dzień 9: Powrót do Bydgoszczy i Twierdza Boyen

Ostatni dzień poświęciliśmy na powrót do domu i krótki postój w Giżycku. Odwiedziliśmy tam Twierdzę Boyen - ogromny zespół fortyfikacji wzniesionych w czasach pruskich. Kompleks poraża swoim rozmachem, ale poza kilkoma mniejszymi ekspozycjami niestety nie ma zbyt wiele do zaoferowania. 

Jedno z wielu przejść, które prowadziło donikąd. Ale przynajmniej kadr ładny

Widać, że obiekt potrzebuje doinwestowania - część zabudowań stoi pusta, pomieszczenia, do których można wejść, są pozbawione prądu, a część z nich służy jako składowiska rupieci. 17 zł za wstęp to wygórowana cena, ale liczę, że w przyszłości twierdza odzyska swój dawny blask. Była to ostatnia z atrakcji, jaką zobaczyliśmy podczas naszego wyjazdu. Wsiedliśmy więc do auta i przez pola kwitnącego rzepaku pognaliśmy do domu, Bydgoszczy.

Podsumowanie

Co zapamiętam z tego wyjazdu? 

Ciszę i spokój. W każdym z tych trzech krajów miałem wrażenie, jakby czas płynął inaczej. Większość atrakcji turystycznych była wolna od tłumów i zgiełku znanego z wielu polskich miejscowości turystycznych. 

Drogi proste jak drut. O kulisach podróży samochodem przez Litwę, Łotwę i Estonię przygotuję osobny wpis, ale warto tu odnotować, że wiele dróg w tych krajach jest patologicznie wręcz prostych. Nie wiem, z czego to wynika, ale polskie drogi wiecznie gdzieś zakręcają, a tutaj tymczasem zdarza się, że przejedziesz kilkanaście kilometrów bez poruszania kierownicą.  


Ładnych widoków na lądzie jest tyle, że człowiek zapomina, że przez większość czasu jest nad Bałtykiem

Oszałamiającą przyrodę. Gęste lasy, meandrujące rzeki, bagna i torfowiska… Tutejsze parki narodowe są idealnym miejscem na wypoczynek na świeżym powietrzu i bardzo żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu, by bardziej je odkryć. Gdybym miał kiedyś dwa wolne tygodnie, to wziąłbym swój rower na pakę i wrócił tu, by zjeździć je wzdłuż i wszerz. 


Kraje bałtyckie samochodem: relacja, część II

Gdy zacząłem spisywać nasze wrażenia z wycieczki do krajów bałtyckich, nie spodziewałem się, że wyjdzie ich aż tyle. Z tego powodu podzieliłem relację na 3 osobne odcinki. W pierwszej części opisałem naszą podróż z Bydgoszczy przez Litwę i Łotwę. Dziś opowiem Wam, jak było w Estonii i co podobało nam się najbardziej.


Tallińska starówka


Dzień 4: Jedziemy do Tallinna

Nie będę ukrywał, że spośród wszystkich trzech krajów, najbardziej intrygowała nas Estonia. Z tego względu opuściliśmy Rygę wczesnym rankiem i wyruszyliśmy prosto do Tallinna. Po drodze zatrzymaliśmy się jedynie na chwilę w małym nadmorskim mieście - Parnawie. Jest to główny nadmorski kurort w Estonii, ze względu na długie piaszczyste plaże. My zaś zajrzeliśmy na chwilę do centrum. Szczególnie ujęła nas w nim kameralna starówka, wypełniona rzędami kolorowych domów. Po tym krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Zanim udaliśmy się do hotelu, zajechaliśmy na stare miasto, by odwiedzić muzeum baszty Kiek in de Kök (dosłownie: "zajrzyj do kuchni"). Budowla ta przez lata służyła jako magazyn artyleryjski, a swą nietypową nazwę zawdzięcza temu, że z jej okien rozpościerał się widok na kuchnie okolicznych domostw. 

Z baszty można wyjść bezpośrednio na mury


Obecnie baszta jest wejściem do muzeum rozpiętym na 4 piętrach, zaś z piwnic budynku można zejść do rozległych tuneli znajdujących się pod murami miejskimi. Wystawy w wieży pozwalają poznać bliżej historię miasta oraz jego bliskie związki z morskim handlem. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie wcześniej wspomniane tunele. Położone 10 metrów pod ziemią, przez lata były używane jako magazyny, zaś po drugiej wojnie światowej zostały opanowane przez bezdomnych oraz różnych społecznych wyrzutków. Ich pokrętną historię prezentują interaktywne wystawy, rozlokowane wzdłuż korytarzy.  


Tunele pod murami ciągną się na kilkaset metrów


Koszt biletów to 8 EUR od osoby, ale jeśli wyrobiliście sobie kartę turystyczną Tallinn Card, wejście macie za darmo. Tallinn Card pozwala przez 48 h na darmowy dostęp do ponad 50 muzeów i innych atrakcji w mieście oraz bezpłatne przejazdy komunikacją miejską. Koszt to 51 EUR za osobę, ale jeśli te 2 dni planujecie spędzić nie tylko na spacerowaniu po knajpach, to zakup zwraca się błyskawicznie. Ponieważ do wszystkich kolejnych atrakcji wchodziliśmy w ramach karty, nie będę podawał dla nich cen zwykłych wejściówek. 


Dzień 5: Tallinna ciąg dalszy

Poranek w stolicy Estonii zaczęliśmy od wizyty w Lennusadam - muzeum morskim zlokalizowanym w starych hangarach nad brzegiem Zatoki Tallińskiej. Samo wejście na teren muzeum jest już atrakcją samą w sobie. Hangary są pokryte masywnym żelbetowym sklepieniem w kształcie kopuły, zaś cały kompleks składa się z 3 połączonych hangarów. W tej przestrzeni zmieściło się dziesiątki stanowisk poświęconych morskiej historii Estonii, interaktywne wystawy dotyczące wody, mnóstwo eksponatów prezentujących uzbrojenie marynarki wojennej w XX w. oraz… pełnowymiarowa łódź podwodna, którą można zwiedzać. Całość robi piorunujące wrażenie. Niestety nie zrobiłem jej zdjęcia z zewnątrz, bo byłem zajęty zbieraniem szczęki z podłogi. 


Niemal każdy przedział łodzi jest dostępny dla zwiedzających


Na zewnątrz muzeum czeka na Was kolejny okręt - tym razem pochodzący z 1914 roku lodołamacz Suur Tõll, który jest największym tego typu statkiem na świecie sprzed czasów I Wojny Światowej. Pod podkładem znajdziecie odrestaurowane kajuty oraz maszynownię, które pozwalają poczuć, jak wyglądało życie marynarzy na początku XX w.

W bliskim sąsiedztwie hangarów znajduje się również centrum rozrywki i nauki Proto, w którym wizytę również serdecznie polecam. Dużą część ekspozycji zajmują stanowiska VR, w których w wirtualnej rzeczywistości można zasiąść za sterami dyliżansu, zanurkować pod powierzchnią oceanu czy przelecieć się balonem. Nie myślcie jednak, że przypomina to wszystko podrzędny salon VR - większość stanowisk ma swoją scenografię, więc np. gra, w której możesz poczuć się jak ptak, wymaga wejścia na specjalną platformę ze skrzydłami, a wspomniany wcześniej lot balonem jest sterowany z podwieszonego nad podłogą kosza. Fani tradycyjnej rozrywki również znajdą tu coś dla siebie w postaci zbioru gier bez prądu, stanowisk do eksperymentów czy klasycznych konsol do gier, na których można spróbować swoich sił w Super Mario.


Rozgrzewka na klasycznym stanowisku. Stary spogląda w wirtualną siną dal


W ramach krótkiej przerwy zajrzeliśmy też do okolicznego browaru Põhjala. Wybór jest duży, choć dominują piwa ciemne. Dla niezdecydowanych przygotowano zestaw degustacyjny w cenie 13 EUR, w którym można spróbować 5 wybranych trunków. Z głównej sali, gdzie degustuje się piwo, przez szybę można podejrzeć browarników przy pracy.  W ofercie jest również wycieczka po browarze, ale z niej nie skorzystaliśmy.

Po szybkim orzeźwieniu ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu obiadu: nasz wybór padł na rynek Balti Jaama Turg. Mając nadal świeże wspomnienia z bazarku w Rydze, mieliśmy nieco obaw, ale jego estoński odpowiednik wyglądał już o niebo lepiej. Targ znajduje się w stylowej hali, gdzie można kupić lokalne produkty, ubrania i kosmetyki oraz przekąsić coś w niewielkim foodcourcie. My zdecydowaliśmy się na pierogi, zachęceni przez parę Polaków, którzy kończyli tam właśnie swój obiad. Porcje nie są za duże, więc lepiej od razu wziąć tę w większej wersji. Same pierogi były całkiem niezłe.

Balti Jaama Turg znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie dworca głównego, zaś pomiędzy nimi znajduje się kilka klimatycznych zakamarków, w których postawiono kontenery z barami i miejscami do siedzenia. Warto tam przyjść latem, ponieważ w maju część z nich jeszcze nie pracowała.

Z dworca było już bardzo blisko do centrum, więc wykorzystaliśmy tę okazję, żeby wejść na mury miasta i zobaczyć jego panoramę z innej strony.


Dzień 6: Tallinn i okolice

Kolejny dzień przeznaczyliśmy na zobaczenie w Tallinnie tego, czego nie zdążyliśmy odwiedzić wcześniej. Na pierwszy ogień poszło muzeum KGB, w którego piwnicach do zwiedzania udostępniono więzienne cele, gdzie w czasach słusznie minionych przetrzymywano wrogów ludu. Ze względu na rozmiar muzeum traktowałbym je raczej jako ciekawostkę. Jeśli macie tam wstęp z Tallinn Card, to warto poświęcić mu chwilę, w innym przypadku trochę szkoda pieniędzy.

Kolejną ciekawostką na tallińskiej starówce jest miejska apteka, która działa od 1422. W jednym pomieszczeniu po dziś dzień sprzedaje się lekarstwa, zaś drugie zaadaptowano na niewielką wystawę poświęconą historii apteki. 


Wizyta w aptece jest bardzo krótka, ale jednocześnie bardzo interesująca


Z tego miejsca ruszyliśmy na leniwy spacer po starym mieście, odkrywając jego klimatyczne zakamarki. Nie jestem znawcą architektury, ale lubię popatrzeć sobie na ładne budynki. Moim okiem ignoranta na pewno warte uwagi są m.in.: ratusz staromiejski, brama Viru, uliczka Katariina käik oraz inne okazałe kamienice, w tym… ambasada Rosji, otoczona prowizorycznym płotem, na którym Estończycy dosadnie wyrażają, co myślą o działaniach rosyjskiego agresora na Ukrainie.


Estończycy się nie szczypią


Popołudnie postanowiliśmy spędzić na łonie przyrody i wyruszyliśmy w stronę parku narodowego Lahemaa, położonego na wschód od Tallinna. Zanim opuściliśmy miejskie zabudowania, złożyliśmy jeszcze wizytę w  innym parku: Kadrioru. Na jego terenie znajduje się zespół pałacowy i okazałe ogrody. Większy pałac jest zamknięty dla odwiedzających ponieważ znajduje się tam biuro prezydenta Estonii, w mniejszym urządzono muzeum sztuki. Jeśli ktoś lubi kolekcje rzeźb i obrazów, będzie wniebowzięty, mnie to nie urzekło.


Pałac mniejszy, otwarty dla turystów


To co urzekło mnie bardziej, to park narodowy, do którego w końcu dotarliśmy. Zatrzymaliśmy się na jego południowo-zachodnim skraju, by udać się na pieszą wycieczkę po bagnach. Nigdy wcześniej nie byłem w podobnym miejscu i byłem nim zachwycony. Po moczarach wytyczono drewnianą ścieżkę, która pozwala z bliska podziwiać ich naturalne piękno. Mimo że te tereny są dość obficie porośnięte drzewami, to wszystkie osiągają karłowate rozmiary (3 - 4 metry), ze względu na zbyt dużą wilgotność podłoża. Sama gleba otaczająca pomosty wygląda niepozornie, ale gdybyście jednak spróbowali zejść z wytyczonej ścieżki, to w najlepszym przypadku skończycie z przemoczonymi butami. Na trasie spacerowej znajduje się wieża widokowa, z której możecie podziwiać ten piękny krajobraz. Ja nie mogłem oderwać wzroku.


Spacery na łonie natury były naszą ulubioną częścią wyjazdu


W drodze powrotnej do Tallinna odwiedziliśmy jeszcze wodospad na rzece Jägala. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się po nim wiele. W końcu czego można by oczekiwać w terenie, który jest płaski? Tymczasem w jednym miejscu rzeka napotyka na kilkumetrowy uskok w skale, tworząc efektowną kaskadę, kojarzącą się z amerykańską Niagarą. Co najlepsze, wodospadu początkowo nie widać ze ścieżki, która do niego wiedzie. Swoje pełne oblicze odsłania dopiero w ostatniej chwili, co potęguje efekt "wow".


Wodospad był miłą niespodzianką w drodze powrotnej


To by było na tyle w drugiej części relacji. W następnym odcinku opowiem Wam o podróży do średniowiecza, rosyjskich wandalach i o tym, jak zawiodłem się na największej litewskiej atrakcji.



Kraje bałtyckie samochodem: relacja, część I

Kraje bałtyckie nie są zbyt popularnym kierunkiem dla polskich turystów. Tymczasem Litwa, Łotwa i Estonia mają ogrom atrakcji do zaoferowania. My przeznaczyliśmy na ich zwiedzanie 9 dni tegorocznej majówki i i tak zabrakło nam czasu na zobaczenie wszystkiego. Jeśli kochacie dziką przyrodę, brak tłumów i mnóstwo klimatycznych miejscówek, to z pewnością kraje bałtyckie będą świetną opcją na dłuższy urlop.

Razem ze Śliwką zapisujemy odwiedzone kraje. Każde z nas na swoim telefonie ma zainstalowaną appkę, w której zaznacza, w jakich częściach świata już było, a także jakie państwa chce odwiedzić. Kraje bałtyckie od dawna widniały na liście "do zobaczenia" każdego z nas. Majówkę zwykle spędzamy w pracy, ale w tym roku postanowiliśmy zerwać z tą tradycją i wraz z naszymi znajomymi Eweliną i Tomkiem zapakowaliśmy się do naszej Skody i wyruszyliśmy na długo wyczekiwany urlop.

Do pokonania było ponad 1100 kilometrów w jedną stronę, z czego 1/3 to droga z Bydgoszczy do granicy polsko-litewskiej. Z tego powodu, nie spiesząc się po drodze, musieliśmy przeznaczyć jeden dzień na początku i jeden dzień na końcu na pokonanie krętych mazurskich tras. Na kraje bałtyckie pozostało nam więc 7 pełnych dni. Oto zapiski z naszej podróży.


Dzień 1: Suwałki

Do Suwałk dojechaliśmy późnym popołudniem i wykorzystaliśmy ostatnie kilka godzin słońca, by odwiedzić Wigierski Park Narodowy. Jest to jeden z największych parków narodowych w Polsce, powołany do życia w 1989 roku. 

Ponieważ mieliśmy ograniczoną ilość czasu, zobaczyliśmy jedynie wycinek parku w okolicach miejscowości Krzywe. Mimo to, zrobił na nas ogromne wrażenie. Cechą charakterystyczną Wigierskiego Parku Narodowego są liczne jeziora (w tym oczywiście same Wigry), z których część stanowią tzw. suchary, czyli niewielkie bezodpływowe akweny, otoczone torfowiskami. Ze względu na wysokie zakwaszenie wody, prawie w ogóle nie występują w nich ryby. 

W bezpośredniej okolicy Krzywego spotkacie kilka sucharów i prowadzą do nich dobrze oznaczone trasy spacerowe. Przy wejściu do parku zaczyna się również ścieżka dydaktyczna, która prowadzi po platformach posadowionych bezpośrednio na bagnach. Całodzienny bilet wstępu do parku kosztuje 8 zł i serdecznie polecam go odwiedzić, nawet jeśli tak jak my, macie wolne tylko kilka godzin.

Jeden z sucharów


Dzień 2: Skok przez Litwę

Ponieważ mieliśmy ograniczoną ilość czasu na cały wyjazd, stwierdziliśmy zgodnie, że większość naszej uwagi skupimy głównie na Łotwie i Estonii. Ponieważ na Litwę z Polski jest najbliżej, doszliśmy do wniosku, że dużo łatwiej będzie nam odwiedzić ten kraj w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Nie znaczy to, że zupełnie odpuściliśmy tutejsze atrakcje. Tego dnia naszym celem było dotarcie do Rygi, ale po drodze zajechaliśmy na obrzeża Kowna, by po drodze zobaczyć fort z XIX w. i poznać jego burzliwą historię. IX Fort początkowo służył jako twierdza carskich wojsk, zaś w czasach II wojny światowej znajdowało się tutaj więzienie NKWD oraz (po wejściu wojsk niemieckich do miasta) miejsce kaźni Żydów i lokalnej ludności. Obecnie w kompleksie tym znajduje się muzeum oraz ogromny socrealistyczny pomnik upamiętniające te smutne czasy. Robi wrażenie.

Po wyjeździe z Kowna zboczyliśmy nieco na północny wschód kraju, żeby odwiedzić Oniksztyński Park Regionalny, w którym wdrapaliśmy się na ścieżkę w koronach drzew. Trasa ma kilkaset metrów, a jej zwieńczeniem jest wieża widokowa, z której rozpościera się imponująca panorama parku, przecinanego przez rzekę Świętą. Wejście na ścieżkę kosztuje 4 EUR.

Ścieżka w koronach drzew w Oniksztyńskim Parku Regionalnym


Dzień 3: Ryga  

Ryga jest jedną z najbardziej okazałych "pamiątek" po czasach świetności Związku Hanzeatyckiego. Hanza była wspólnotą miast (głównie portowych), skupionych wzdłuż wybrzeży Bałtyku, a także Niderlandów. Dzięki wzajemnej współpracy Hanza zdobyła ogromne wpływy w sektorze ówczesnego handlu oraz polityki, co przyniosło lata dobrobytu stowarzyszonym miastom i ich mieszkańcom. 

W Polsce jako przykład jednego z ośrodków Hanzy służy Gdańsk. Jeśli więc mieliście okazję poszwendać się trochę po jego starówce, spokojnie odnajdziecie się w Rydze. Łotewska stolica pełna jest bowiem urokliwych kamienic, klimatycznych uliczek i gotyckich motywów widocznych na każdym rogu.

Jeśli chcecie zobaczyć ryską starówkę z wysokości, polecam wejść się na wieżę kościoła św. Piotra. Bilet wstępu jest trochę drogi (9 EUR od osoby), ale mimo wszystko warto wydać te pieniądze na piękny widok na miasto. Na szczyt wieży dojedziecie windą, odpada więc mozolne wdrapywanie się po schodach.

Widok z wieży kościoła


Innym wartym odwiedzenia miejscem są okolice Pomnika Wolności, na północnym skraju starego miasta. Znajdziecie tam kameralny park, z mnóstwem pięknych roślin i leniwie wijącym się kanałem, którym możecie się przepłynąć na pokładzie małej barki. My nie skorzystaliśmy z tej możliwości, ale równie dobrze bawiliśmy się, pokonując park spacerem.

Wychodząc z parku na zachód, dojdziecie do kilku architektonicznych atrakcji Rygi. Są to m.in. Brama Szwedzka oraz Trzej Bracia. Trzej Bracia to zespół trzech kamienic, z których pierwsza powstała w XV w. i jest to jednocześnie najstarszy ceglany budynek w Rydze. Nazwa pochodzi od… Trzech Sióstr, czyli podobnej grupy budynków w Tallinnie. Cóż, pewnie Łotysze nie chcieli być gorsi od swoich kolegów z Estonii.

Trzej Bracia. Dla mnie nic specjalnego, ale dla wielu osobliwa atrakcja


Zawracając nieco w stronę rzeki, natkniecie się na kolejną z architektonicznych perełek Rygi, a mianowicie Dom Bractwa Czarnogłowych, który służył jako siedziba stowarzyszenia bogatych kupców. Nietypowa nazwa budynku pochodzi od patrona bractwa, św. Maurycego, który w ikonografii był przedstawiany jako postać o ciemnej karnacji. Idąc dalej w stronę rzeki, zaszliśmy na lokalny targ. Bardzo lubimy takie miejsca, ponieważ często są okazją na zakup lub spróbowanie lokalnych produktów. Trochę się rozczarowaliśmy, ponieważ jest to zwykły bazar, przypominający polskie hale targowe z początku lat 90. Te, na których zimą przymierzało się spodnie na kawałku kartonu. Jedyną ciekawostką w tym miejscu było stoisko z dość tanimi magnesami i punkt, w którym można było skosztować lokalnego samogonu. Jeden kieliszek wystarczył, żeby nogi nabrały chęci na dalsze spacery.

Ostatnim punktem naszej wycieczki po centrum Rygi była wizyta w pozostałościach żydowskiej dzielnicy. Znajduje się tam poświęcone Holokaustowi muzeum. Podobnie jak Polska, Łotwa w czasie II wojny światowej miała to samo nieszczęście znaleźć się pod okupacją niemiecką jak i radziecką, co skończyło się tragicznie dla wielu jej mieszkańców. Jeśli mieliście już okazję odwiedzić podobne muzea (np. Auschwitz czy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku) i nie chcecie się dołować, możecie odpuścić wizytę w tym miejscu.

To tyle w pierwszej części relacji. W kolejnej zaś m.in.: jak znaleźliśmy się 10 metrów pod ziemią, lataliśmy wirtualnym balonem i jak to było być załogantem lodołamacza sprzed I wojny światowej.


 

Jak w głupi sposób nie stracić pieniędzy na ubezpieczeniu podróży?

Robi się coraz cieplej, okres wakacyjny zbliża się wielkimi krokami i część z Was zapewne zabrała się za planowanie urlopów. Jeśli organizujecie wyjazd na własną rękę, dobrym pomysłem jest wykupienie ubezpieczenia podróży, które pokryje koszty ew. problemów, gdyby (odpukać) takie wystąpiły podczas Waszego wypoczynku. Chodzi tu przede wszystkim o koszty leczenia, gdybyście np. podczas nurkowania zranili się o rafę koralową lub mieli kraksę na wypożyczonym rowerze. 

Oczywiście nie ma co zakładać negatywnych scenariuszy. Podczas naszych wyjazdów tylko jeden raz skorzystaliśmy z ubezpieczenia i było to po wypadku na motocyklu w Wietnamie. Poza tym odosobnionym przypadkiem na szczęście nic przykrego więcej nas nie spotkało. Niemniej jednak, strzeżonego Pan Bóg strzeże i z tego powodu wykupujemy stosowną polisę przed każdym naszym wyjazdem. 

Ładna fotka z Wietnamu dla zasięgów

O ile kupno zwykłego ubezpieczenia turystycznego jest dość proste i szybkie, to istnieje inny rodzaj polisy, który bardzo się przydaje, a którego zakup może sprawić kłopoty. Chodzi mi o ubezpieczenie kosztów rezygnacji lub przerwania podróży

Ponieważ nasze ostatnie wycieczki odbywaliśmy głównie w okresach wyższej zachorowalności na grypę i COVID, zależało nam na zabezpieczeniu się przed sytuacją, w której ewentualna choroba zmusiłaby nas do pozostania w domu, co skutkowałoby utratą już poniesionych kosztów rezerwacji biletów

Ubezpieczenie pokrywa zwykle również sytuacje, w których musicie odwołać wakacje z powodu choroby bliskiej osoby, nagłej utraty pracy albo zmiany pracy na taką, która w momencie pierwotnie zaplanowanej podróży wymaga Waszej obecności w innym miejscu. Scenariuszy jest kilka i niektóre brzmią dość abstrakcyjnie, ale życie płata różne figle i może się okazać, że w przypadku problemów wydanie dodatkowej stówki może uratować Wasze kilka tysięcy wydane na bilety.

Tyle tytułem przydługiego wstępu. Chciałbym się teraz podzielić z Wami opowieścią o tym, jak szukałem dla nas odpowiedniego ubezpieczenia przed wyjazdem na Seszele i co możecie zrobić, by uniknąć podobnych przygód. Ponieważ kupowaliśmy bilety lotnicze na dłuższą trasę, stosowaliśmy zasadę "najpierw bilety, potem planowanie". Lot rezerwowaliśmy z prawie półrocznym wyprzedzeniem, więc nie spieszyło nam się z załatwianiem auta, noclegów i innych formalności. Ten błąd kosztował nas potem trochę nerwów.

Gdy po jakichś dwóch miesiącach zacząłem przeglądać oferty ubezpieczycieli, okazało się, że... nie możemy skorzystać z żadnej dostępnej polisy. We wszystkich OWU, które przeglądałem, znajdował się zapis, według którego polisę można kupić wyłącznie w okresie 10-14 dni od zabukowania wycieczki lub biletu. Przyznam się szczerze, że byłem wściekły w tamtym momencie. Jestem dość ostrożnym człowiekiem, czytam wszystko zapisane drobnym drukiem i staram się przewidywać różne sytuacje (co czasami wystawia cierpliwość Śliwki na ciężką próbę), ale takiego obrotu spraw się kompletnie nie spodziewałem. 

Jedynym pocieszeniem pozostała myśl, że gdybym nie przeczytał dokładnie wszystkich dokumentów i kupił ubezpieczenie w ciemno, żylibyśmy w błogiej nieświadomości, posiadając nieważną polisę. W przypadku konieczności odwołania wycieczki stracilibyśmy sporo pieniędzy i szok byłby jeszcze większy.

Jeśli więc planujecie wakacje, macie już zabukowany konkretny termin i chcecie spać spokojnie, kupcie ubezpieczenie od rezygnacji z podróży jak najszybciej.

Co zrobić, jeśli przespaliście odpowiedni termin, tak jak ja? Na szczęście po przewertowaniu kilkuset stron różnych OWU udało mi się znaleźć jedyną ofertę, w której nie było okresu karencji dotyczącej zakupu ubezpieczenia. Pochodziła ona z najmniej spodziewanego przeze mnie miejsca: aplikacji Revolut

Revolut kojarzył mi się głównie ze swoją wielowalutową kartą i korzystnymi przelicznikami wymiany walut, które przydają się podczas pobytu za granicą. Okazało się, że w swojej ofercie mają również ubezpieczenie turystyczne, które obejmuje zwrot kosztów rezygnacji z podróży. Aby zostać objętym ubezpieczeniem, należy w aplikacji Revolut wykupić Plan Premium, który kosztuje 30 zł za miesiąc. Dla porównania, podstawowe ubezpieczenie 2-tygodniowej wycieczki na Seszele w TU Ergo kosztuje 264 zł. Uniqa za swój podstawowy pakiet bierze 180 zł. Jak widać, pod względem kosztów Revolut bije więc tradycyjnych ubezpieczycieli na głowę

Czy jest coś, na co trzeba uważać? W wielkim skrócie: jeśli już będziecie zmuszeni odwołać swoją podróż, na wszystko miejcie papiery. Jeśli rezygnacja będzie spowodowana chorobą, koniecznie zdobądźcie na piśmie potwierdzenie, że podróż została odradzona przez lekarza. Trzymajcie również wszystkie potwierdzania kosztów poniesionych w związku z wyjazdem. Ubezpieczenie nie będzie też obowiązywało, jeśli odwiedzicie kraj, do którego wyjazd odradza Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Poza tym, pozostałe warunki były proste i przejrzyste. 

Piszę w czasie przeszłym, bowiem Revolut Premium kupowałem w okolicach lipca 2022 i nie mogę ręczyć za to, że obecnie te zapisy są takie same. Mówię to też, żeby zachęcić Was do każdorazowego dokładnego przeczytania warunków umowy, którą macie podpisać. Owszem, wymaga to poświęcenia czasu, ale jak widać na naszym przykładzie, oszczędziło nam to bardzo kosztownej wpadki.


Wrocławskie workation, czyli jak odpocząć od home office

W tym sezonie nie mamy szczęścia do chorób. Wszystko zaczęło się w połowie grudnia, gdy powaliła nas pierwsza fala grypy. Od tamtego czasu, z krótkimi przerwami aż do połowy lutego, ciągle łapały nas jakieś infekcje. Ponieważ oboje pracujemy zdalnie i nie bardzo mieliśmy siły i chęci gdzieś ruszać się po pracy, te dwa miesiące spędziliśmy w domu. Połączmy więc ze sobą zamknięcie, ciągłe osłabienie, ciemność, ponurą pogodę i depresja murowana. 

Nasza koleżanka Karolina, która mieszka we Wrocławiu, już od jakiegoś czasu zapraszała nas w odwiedziny. W końcu w któryś marcowy poranek stwierdziliśmy: jedziemy!

Nasza praca jest na tyle specyficzna, że możemy ją wykonywać z każdego miejsca z dostępem do internetu, ale akurat złożyło się tak, że nasze firmy mają swoje biura we Wrocławiu. I co najciekawsze, znajdują się po przeciwległych stronach tej samej ulicy. Pozostało więc tylko spakować walizki na kilka dni i wsiąść do auta. Wreszcie jakieś nowe otoczenie!

Pracę kończymy zwykle o 17, więc naszym zamysłem było korzystanie z uroków miasta wieczorami. Dziś opowiem Wam o kilku opcjach na spędzenie wolnych chwil we Wrocławiu, z których skorzystaliśmy. 


Centrum Historii Zajezdnia 

W stolicy Dolnego Śląska pojawiliśmy się już w niedzielę i, korzystając z wolnego popołudnia, udaliśmy się w miejsce, które chciałem odwiedzić już od dłuższego czasu. Muzeum na Grabiszyńskiej jest żyjącym pomnikiem historii Wrocławia, podanym w niezwykle atrakcyjnej formie. Przechodząc przez wystawy, mogłem poczuć się jak mieszkaniec miasta na przełomie dekad i doświadczyć przynajmniej namiastki tego, co czuli ludzie, którzy po wojnie zasiedlali tę stolicę śląskiego "dzikiego zachodu" i walczyli o przywrócenie jej świetności. Ekspozycja jest pełna ciekawostek i eksponatów, które na długo zostają w głowie i z ręką na sercu muszę przyznać, że jest to jedno z najlepszych muzeów w Polsce, w jakich byłem.

Bilet normalny kosztuje 16 zł, zaś ulgowy 8 zł. Obiekt jest czynny od wtorku do czwartku do godz. 17, zaś w weekendy do 18. Obejrzenie całej wystawy zajmuje ok. 1,5 godziny.

Saunarium 

To był żelazny punkt naszego programu. We wrocławskim saunarium byliśmy już wielokrotnie i nasza miłość do tego miejsca nie osłabła ani trochę. Saunarium jest zlokalizowane w kompleksie miejskiego parku wodnego i składa się z kilkunastu saun oraz kilku basenów relaksacyjnych. Do wyboru są sauny suche, parowe, kamienne, infrared, aromatyczne... 

Nie jestem specjalistą w tym temacie, ale wybór jest naprawdę przeogromny i na pierwszą wizytę polecam kupienie wejściówki na co najmniej 3 godziny. My posiadamy kartę Multisport, która gwarantuje darmowe wejście na pierwsze 2 godziny, z drobną dopłatą za trzecią. Bilet całodzienny kosztuje 61 zł, więc jeśli macie już jakieś doświadczenie z saunami, to polecam tę opcję. Do ceny ostatecznej należy doliczyć jeszcze opłatę za parking: 2 do 5 zł, w zależności od rodzaju biletu.

Jak na prawdziwe sauny przystało, po całym kompleksie poruszamy się w samym ręczniku. Najlepiej więc wziąć ze sobą jeden duży ręcznik służący za okrycie, jeden mały pod stopy i jeden, który wykorzystamy pod prysznicem przed wyjściem z obiektu. 

Jeśli planujecie odwiedzić to miejsce w parze, warto wiedzieć, że we wtorki część saunarium jest przeznaczona tylko dla kobiet. Jeśli chcecie więc skorzystać razem ze wszystkich atrakcji, polecam wizytę w pozostałe dni tygodnia. Zapewniam Was, że lepszego miejsca na relaks po ciężkim dniu nie znajdziecie


Wrocławskie gastro

Jestem prostym człowiekiem: podstaw mi pod nos dobre jedzenie i masz całą moją uwagę (gdy już zjem). 

Ze Śliwką mamy swój specyficzny sposób podróżowania, który nazywamy gastroturystyką. Uwielbiamy zwiedzać nowe miejsca, krążąc po klimatycznych knajpkach i Wrocław jest idealnym miejscem na realizowanie naszego małego hobby. Nie będę tu opisywał wszystkich miejscówek, jakie odwiedziliśmy w tym mieście, a jedynie polecę te, z których skorzystaliśmy podczas obecnego wyjazdu. 

Jeśli szukacie ciekawych śniadań, polecamy knajpkę "Podwórko" na ulicy Słonimskiego 23. Porcje może nie są za duże, ale nadrabiają jakością składników. Polecam tosty z karmelizowaną cebulką i wołowiną. Nasze serca skradła jednak tarta pomarańczowa - w życiu nie jadłem tak dobrego deseru.

Na obiad polecam z kolei Iggy Pizza na ulicy Kuźniczej. Moim zdaniem, jest to najlepsza pizza, jaką jadłem w Polsce i niewiele jej brakuje do tej, którą jadłem w neapolitańskich uliczkach. Przed głównym daniem polecam zamówić focaccię z oliwą i rozmarynem - niebo w gębie. 

Fani kuchni wegańskiej mogą spróbować naleśników gryczanych z bistro "Bez Lukru" na ulicy Igielnej. Nie przepadam za smakiem gryki, ale mój pizza naleśnik z cukinią i wegańskim cheddarem był naprawdę smaczny.

Jeśli szukacie klimatycznej miejscówki na posiedzenie przy piwku, polecam Bistro Narożnik na ulicy Rydygiera. We wtorki każde piwo butelkowane można dostać taniej o 5 zł. Wybór trunków jest całkiem spory a i na mały głód znajdzie się coś dobrego.

A Wy jakie macie ulubione miejsca we Wrocławiu? Dajcie znać w komentarzu!

Seszele: łączność i internet

Źródło: airtel.sc

Mimo że Seszele są na mapie dość oddalone od najbliższego "większego" lądu (do Somalii jest ponad 1000 km), to komunikacja ze światem działa tam tak samo, jak w każdym innym kraju. Jeśli chcecie korzystać z internetu, najbardziej opłacalną opcją jest kupno startera lokalnej telefonii.

Na Seszelach dostępne są dwie sieci komórkowe: Cable & Wireless (barwy niebieskie) i Airtel (barwy czerwone). Nie znalazłem jednoznacznej opinii, która ma lepszy zasięg. Ja zdecydowałem się kupić starter C&W, ponieważ kosztował mniej.

Jak i pozostałe rzeczy na wyspach, startery również nie należą do najtańszych. Za swoją kartę zapłaciłem 20 EUR i w pakiecie otrzymałem 25 SCR środków na rozmowy i 2 GB internetu. Dla porównania, starter Airtel zapewnia 3GB internetu, ale kosztuje 10 EUR więcej. 

Startery można kupić od razu po przylocie, ponieważ stoiska obu sieci znajdują się tuż przy wyjściu z lotniska. Podobno ceny na mieście są trochę niższe, ale karty są dostępne tylko w salonach operatorów, których na wyspach jest niewiele. Dlatego jeśli nie macie pewności, że znajdziecie taki w okolicach swojego pierwszego noclegu, lepiej już zaopatrzyć się w starter od razu po przylocie.

Ponieważ chcieliśmy trochę zaoszczędzić, na początku kupiliśmy tylko jeden starter, by mieć podstawowy dostęp do internetu. Ponieważ jednak ciągłe robienie z telefonu hotspota, by współdzielić sieć, było dość uciążliwe (drenuje to baterię), po kilku dniach kupiliśmy też drugi starter. Tym razem wybór padł na Airtel i ich kartę SIM ważną 7 dni. 

Jeśli chodzi o zasięg, to nie odczuliśmy dużych różnic pomiędzy obiema sieciami. Jedyne miejsce, w którym na chwilę straciłem sygnał z kartą C&W, to północne La Digue. W każdym innym punkcie na wyspach zasięg był zadowalający.

Prędkość internetu mobilnego na Seszelach jest wystarczająca do wszystkich zastosowań. Wszystkie miejsca noclegowe w których byliśmy, oferowały także WiFi, choć akurat ono nigdzie nie należało do najszybszych. Mimo to, dzięki niemu mogliśmy trochę zaoszczędzić na własnych pakietach i spokojnie wystarczyły one do końca wyjazdu. 

Pytania i odpowiedzi

Jakim cudem 2GB internetu wystarczyło Ci na prawie 2 tygodnie?

Doświadczenia ze stacji polarnej ;) Na mieście korzystałem z internetu głównie do wyszukiwania informacji lub wyznaczania trasy. Jeśli nie potrzebowałem sieci, zwyczajnie wyłączałem w telefonie przesył danych komórkowych.
Dodatkowo, w opcjach telefonu wyłączyłem opcję aktualizacji po sieci, włączyłem tryb oszczędzania danych i ustawiłem alerty, które ostrzegą mnie po przekroczeniu określonej liczby zużytych megabajtów. Wszystko po to, by uniknąć sytuacji, że jakaś aplikacja niepostrzeżenie "zje" cały internet.
Z Instagrama i YouTube korzystałem głównie tam, gdzie było WiFi. Mam aktywne u siebie YouTube Premium, więc filmy mogłem pobierać zawczasu i odtwarzać później bez internetu.

 

Seszele: wynajem auta

Seszelskie wyspy nie należą do największych, ale zdecydowanie warto wypożyczyć tam auto. Mimo dość rozbudowanej siatki połączeń autobusowych, w niektóre zakątki Mahe i Praslin można dojechać tylko własnym transportem. 

Jazda autem na Seszelach jest wyjątkowym przeżyciem dla kogoś, kto do tej pory jeździł tylko po (zachodnio)europejskich drogach. Jeśli ktoś miał przyjemność objechać autem Maderę (którą uważa się za wyzwanie dla turystów-kierowców), ten na Seszelach poczuje podobne klimaty.

Muszę jednak przyznać, że mimo tych doświadczeń, tutejsze drogi kilkukrotnie mnie zaskoczyły. Podczas gdy na Maderze niektóre wąskie i strome odcinki potrafiły przyprawić o zawrót głowy, tak tutaj kilkukrotnie mówiłem pod nosem: "jak oni tu w ogóle podjeżdżają"?

Miejscowi poruszają się tutaj małymi autami segmentu A, ponieważ jazda się czymś większym może być problematyczna. Seszelskie drogi są w większości wąskie, kręte, strome i często niezabezpieczone poboczem. Gdy więc jedziesz wysokim nabrzeżem, które za skrajem jezdni kończy się pionową ścianą o którą już rozbijają się fale, to mocniej przełykasz ślinę. Nie chcę jednak sprawiać wrażenia, że drogi na Seszelach to raj dla samobójców - wystarczy zachować trochę więcej skupienia podczas jazdy i nawet da się z tego czerpać przyjemność. 

Gdy już pokonasz górskie drogi, odsłonią się przed Tobą m.in. takie widoki


Jazda na Mahe i jazda na Praslin to dwa różne światy
. Na Mahe ruch jest gęsty i po ulicach gnają autobusy, ale drogi wydają się lepiej zabezpieczone i na tyle szerokie, by zmieściły się na nich dwa auta. Momentów, w których musieliśmy hamować, by przepuścić autobus, było może kilka. Na Praslin często jesteś jedynym autem na drodze w zasięgu wzroku, ale drogi są bardziej wymagające. Niektóre podjazdy są szalenie strome i do tego zakręcają w niespodziewanych miejscach. Drogi są też zdecydowanie węższe. Jak na złość, na Praslin dostaliśmy na wypożyczenie miejskiego SUV-a, więc pierwszy dzień jazdy był dość stresujący. Potem już częściowo przyzwyczailiśmy się do lokalnych warunków, a częściowo zaczęliśmy trzymać się głównych dróg.

Kolejną rzeczą, na którą trzeba tutaj uważać, jest poruszanie się po zmroku. Większość dróg (również w terenie zabudowanym) jest nieoświetlona i nie posiada chodników ani pobocza - piesi więc poruszają się skrajem jezdni i nie widziałem nikogo, kto nosiłby jakiś element odblaskowy. Ponieważ teren jest górzysty, łatwo zostać oślepionym przez nadjeżdżające z naprzeciwka samochody

Mimo warunków, które potrafią zaskoczyć europejskiego kierowcę, Seszele są krajem z bardzo niskim współczynnikiem wypadków drogowych. Prędkości nie są duże, a na drogach wystarczy zachować dodatkową czujność.

Ruch na Seszelach jest lewostronny a większość aut w wypożyczalniach posiada automatyczne skrzynie biegów. Ponieważ nigdy nie jeździliśmy ani po lewej stronie ani automatem, wydawało się nam to karkołomnym zadaniem. Gdy każde z nas siadło wreszcie za kółkiem, wystarczyło kilka chwil, żeby załapać nowy system. Jedynym problemem było okazyjne włączanie wycieraczek zamiast kierunkowskazu (tak, ich dźwignie też są na odwrót!).

Wypożyczenie auta kosztuje od 40 do 60 EUR za dzień, zaś minimalny okres wypożyczenia to co najmniej 2 pełne doby. Polecam zarezerwować auto przez internet. My zrobiliśmy to ok. 3 miesiące przed przylotem.

Pytania i odpowiedzi

Jakie auta wypożyczyliście?
Zarówno na Mahe jak i Praslin korzystaliśmy z usług wypożyczalni BlissCarHire. Na Praslin dostaliśmy do dyspozycji Toyotę Urban Cruiser, która wydawała mi się nieco za szeroka na tutejsze drogi, choć auto samo w sobie było bardzo wygodne. Na Mahe dostaliśmy z kolei małego Hyundaia i10. To auto nie robiło już może takiego wrażenia, ale do poruszania się po wyspie w zupełności wystarczyło. W obu przypadkach proces zwrotu i odbioru auta był bezproblemowy.

Czy mieliście jakieś niebezpieczne sytuacje za kierownicą?
Ponieważ oboje raczej nie szalejemy na drodze, to uniknęliśmy groźnych akcji. Największym wyzwaniem były niektóre zwężenia i podjazdy, które wymagały większego skupienia za kółkiem.